Ciemno, zimno, warkot skutera - jedziemy na dyżur na Turbacz. Mamy obstawiać zawody psich zaprzęgów - Mistrzostwa Polski na Średnich Dystanasach. Jedziemy z Grześkiem na nartach, ciągnięci przez Mateusza za skuterem. Nie da się ukryć, że trochę szalejemy - w końcu to pierwszy raz od paru dni kiedy możemy pojeździć - na dole dawno już śniegu nie ma. Skoki z zasp, wyprzedzanie skutera - zabawa na maksa. Nagle coś zacina mi narty i koziołkuję w snieg. Cholerny ból w łapie, w palcu. O do licha! Może się nic nie stało - przecież za dwa tygodnie mam jechać z Andrzejem w czeskie Karkonosze na jedyne w swoim rodzaju zawody psich zaprzęgów - Ledową Jizdę czyli Lodową Jazdę. Tyle czasu przygotowań, kombinowania, miało by pójść na marne? Nie na pewno nic się nie stało!

Zawsze łaziłem po górach, a zimą jeździłem na nartach. Próbowałem łączyć te dwie pasje, ale nie do końca wychodziło - noszenie nart na plecach było niezbyt wygodne. Do tego zwykle miałem wyczynowe buty, które twardością przypominały beton i często na mrozie nie dało się ich włożyć. Pomimo przeciwności, zdobywałem kolejne cele: Turbacz, Luboń, Grzesia i wiele innych. Krótki romans z biegówkami w liceum zakończył się tragicznie dla sprzętu. Potem zaczęła się przygoda z ratownictwem w górach. W czasie części akcji czy szkoleń było super - jechaliśmy za skuterem śnieżnym, niestety, kiedy indziej nie było już tak różowo. Albo nart nie braliśmy, albo je nosiliśmy, albo chodziliśmy w butach narciarskich, w ostateczności dało się pojechać z kija lub łyżwą.