Drukuj
Kategoria: Cykloza
Odsłony: 8550

Ostatnio coś życie na "wyrypach" zamarło. Fakt sezon zimowy był dla mnie ciężki (poza zwykłymi obciążeniami musiałem dodatkowo wdrożyć działalność wykładowo-zarobkową). Ostatnio, czując pewne wyrzuty sumienia, postanowiłem rzecz nadrobić. Będzie coś o śniegu, będzie też o nartach, a korzystając z początków lata myślę, że sensowne byłoby otwarcie działu (dzialiku...) o rowerach.

No więc na zacznę tekstem który kiedyś (w lipcu 2006) popełniłem na jednym z forów górskich, a którego rodowód miał miejsce w dyskusji o gadżetach, przewagi (w dyskusjach "młodych") tychże nad (powstań) Wielką Miłością do Gór i Pagórów (można usiąść). No to jedziemy....

 

 

Po pierwsze - jestem gadżeciarzem. A szczególnie lubię wiedzieć dlaczego poszczególne gadżety funkcjonują i jak. Moi bliscy jak mam coś kupić to po jakimś czasie mają dość i tylko się modlą cobym podjął decyzję (co zresztą jest dobrym sposobem przekonywania kobiet). Kiedyś jednak postanowiłem się wyleczyć, a było to związane z faktem, że w moim życiu, około 30-tki pojawił się.....rower górski. Smaczku dodaje fakt, że był to pierwszy rower od co najmniej 15 lat. Oczywiście w wieku pacholęcia posiadałem takowy ale w pierwszej połowie lat 80-tych dokonał żywota po próbach eksploracji Gorców. Stare Wierchy okazały się zabójcze dla młodzieżowej kolarki Romet Sprint 2.

Skan strony z katalogu Predom-Romet pochodzi z Forum Bydgoskiego Stowarzyszenia Miłośników Zabytków "BUNKIER".


Wróćmy jednak do czasów współczesnych - sam rower, ze względu na swoją ignorancję nabyłem metodą najprostszą z możliwych: poszedłem do sklepu kolegi i powiedziałem, że potrzebuję roweru który będzie dobry, długo wytrzyma no i nie będzie oszałamiająco drogi. Okazało się, że słowo "oszałamiający" ma różne znaczenia dla nas obu no i za równowartość ponad dwóch moich ówczesnych pensji stałem się właścicielem pięknego czerwonego GT Timberline (na którym zresztą obecnie pomykam do pracy i w góry* - faktycznie okazał się prawie niezniszczalny...).
Się wtedy zaczęło. Utonąłem w literaturze, gazetach itp. Po dwóch latach, wiosną 1999 roku uznałem, że należy kupić amortyzator. Oczywiście zabrałem się do tego "naukowo" i przez następne dwa lata kumpel ze wspomnianego sklepu jak się chciał czegoś o amortyzatorach dowiedzieć to dzwonił do mnie. Ówczesna kobieta przestała się do mnie odzywać, a wkrótce potem przestała być moją kobietą. Amortyzator nabyłem na raty, nikomu z rodziny się nie przyznając o skali wydatków....
Wróćmy jednak do tytułowych pedałów. Od początku zauważyłem, że ruch i prowadzenie roweru byłoby pewniejsze gdyby się do niego jakoś przymocować. Rower co prawda miał paski przy pedałach ale na początku miałem do nich jakieś uprzedzenia. Uważna lektura na temat efektywności ruchu oraz parę doświadczeń z "jądrowaniem ramy" podczas zjazdów ścieżkami pozwoliły mi zrewidować podejście i założyć paski. Wiedziałem, że są specjalne pedały wyposażone w mechanizmy zatrzaskowe, działające trochę jak bezpiecznik w nartach ale co mi tam... To dla cieniasów. Przez kilka lat nauczyłem się nawet dość efektywnie wyskakiwać z owych pasków i generalnie była pełna sielanka, nie licząc iluś guzów i innych obrażeń.
Któregoś dnia pojechałem na Luboń Wielki. Fragment podjazdu prowadzi brzegiem dość głebokiego holwegu, koło takich niemiłych krzaczorów. Jechałem sobie dość spokojnie bacząc by mi się język w szprychy nie wkręcił (jakoś na rowerze zawsze miałem kłopoty z kondycją) kiedy nagle ujechało mi tylne koło. Ponieważ paski se przed podjazdem dociągnąłem to do ostatniej chwili próbowałem wywalić się w krzaki. Niestety. Zacząłem spadać w holweg. Głową w dół. Ponieważ było tam głęboko - jakieś 3.5 m to lecąc byłem w stanie przez chwilę kontemplować widok roweru na tle błękitnego czerwcowego nieba, oraz przymocowanych do niego moich nóżek.
Jak tylko odzyskałem przytomność stwierdziłem - kupuję te pedały z bezpiecznikami, zwane mniej lub bardziej poprawnie SPD.
Ale postanowiłem być twardy: żadnych przeszukiwań internetu, żadnych gazet, żadnych archiwów pl.rec.rowery. Koniec z gadżeciarstwem. Koniec z podejściem "nałogowca". Kupuję jakie będą u kolegi. I tak zrobiłem. Trochę dłużej zeszło z butami - wiadomo nogi ze wsi buty z miasta to i pożenić trudno.
Zaczęła się sielanka. No może na początku nie było tak różowo, zanim nauczyłem się z nich wypinać to zaliczyłem parę efektownych gleb: na skrzyżowaniu, do stóp kogoś kto mnie zatrzymał itp. Ale potem miodzik. Jedno mnie niepokoiło - jak się ustrojstwa zabłociły to się za cholerę nie dawało wypiąć (a czasem i wpiąć). Myślałem sobie - tak widocznie musi być.

Z kolejną wiosną, a był już rok 2002 lub trzeci pomknąłem sobie na Halę Krupową. Było po okresie deszczy, a i tego dnia po chwili zaczęło mżymżyć. Ponieważ wybrałem sobie taki nieewidenty wariancik, jakimiś kompletnie nie znanymi mi drogami, po paru kilometrach obydwoje (ja i rower) wyglądalismy jak poruszające się błotne stwory. Koledzy też nie lepiej. I wtedy..... Jechałem sobie kawałek po płaskim kiedy przede mną pojawiła się gigantyczna kałuża. Nie ryzykując chciałem ją objechać ale nie udało się. Padłem ryjem w wodę. Od razu napiłem się odrobinkę "kawy" i spróbowałem wstać. Okazało się to niezbyt możliwe - moje stopy stanowiły jedność z pedałami. Kręciłem nimi w jedną stronę, drugą - nic. Byłem przymocowany na stałe. Pod wodą.... Po chwili walki oczyma wyobraźni zobaczyłem tytuły w gazetach: "rowerzysta utonął w górach w kałuży...." Udając wielkiego żółwia zacząłem się czołgać i w końcu wyczołgałem się na brzeg. Jak wykaszlałem co wypiłem to rozejrzałem się po okolicy w niemym pytaniu dlaczego koledzy mnie nie ratowali. Nie mogli..... leżeli rozrzuceni po okolicy i wyli ze śmiechu....

Ponieważ wychodzenie z nałogu gadżeciarstwa okazało się mieć skutki niemalże śmiertelne postanowiłem zgłębić temat. Okazało się, że podstawową wadą większości systemów pedałów zatrzaskowych jest ich zła praca w błocie. Przekopałem się przez stertę literatury itd. itp.

Historia ma podwójny epilog:

1. pedałki które zanabyłem po wnikliwym rozpatrzeniu co i dlaczego służą mi do dziś. Przeżyły różne górki i bagna nawet najbardziej błotnistych gór świata czyli Beskidu Niskiego.

2. pedałki które o których niejako jest ten tekst zanabył za jakąś symboliczną kwotę mój kolega - zostawiłem je w sklepie. Pomimo, że mu odradzałem. Po dwóch miesiącach w bardzo podobnej sytuacji skasował se kolano....


I to by było na tyle,

Z heteroseksualnym pozdrowieniem,
kłania się miłośnik pedałów i innych gadżetów,
czyli wasz,

KubaR

 

*Rower o którym jest to tekst już nie jest rowerem bojowym. Zastąpił go inny GT, ale ten z artykułu po kilkuletnim pobycie u szwagra powrócił jako rama i jest przerabiany na wersję "miejsko - dziecięcą".